wtorek, 10 grudnia 2013

TAG: Za co lubię zimę?

Z przykrością, żalem i absolutną skruchą przepraszam za tak długą nieobecność na blogu i przyznaję, że losy tego bloga przez ostatni miesiąc stały u mnie pod ogromnym znakiem zapytania. Niech będzie, że winny się tłumaczy, ale ja muszę się usprawiedliwić.
Otóż to zaniedbanie nie wynika z mojego lenistwa czy szybkiego znudzenia się tematem bloga - ja po prostu cierpię na chroniczny brak czasu, za co zażalenia składać można do dziekanatu mojego kierunku studiów, czyli analityki gospodarczej. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was zna ten kierunek, ale jeśli tak, to może wiecie też, jak strasznie jest on obciążający - czasowo, naukowo, egzaminowo, kolokwiowo - a gdy dorzucicie do tego jeszcze uczestnictwo w projekcie unijnym (jako że kierunek zamawiany), to może będziecie skłonni mi uwierzyć, że coraz częściej moje dni na uczelni zaczynają się, gdy jeszcze dobrze się nie rozjaśni, a kończą w zupełną ciemnicę. W poprzednim tygodniu w czwartek byłam tam od 8 do 20. PIĘKNIE. To tak dla usprawiedliwienia się i wylania swoich żalów. Całe szczęście, idą święta, przede mną jeszcze tylko ;-) dwa kolokwia i egzamin do napisania, a potem mogę się rozkoszować chwilowym nicnierobieniem, może nacieszę się też rodzinnym domkiem, w którym bywam coraz rzadziej...

No nieważne. Jako iż zostałam zatagowana przez coconutsbeauty (dzięki!), uznałam, że to może dobra okazja do dania jakiegokolwiek znaku życia ;).

TAG polega na podaniu powodów, dla których lubię zimę. Autorka podała 7, to ja też tak zrobię.


1. Święta. Banalny powód, ale najważniejszy! Od zawsze byłam ogromną (mimo małego wzrostu:D) entuzjastką świąt i absolutnie nie przeszkadza mi wszechobecna opinia, że teraz to już tylko jedna wielka komercja. NIEPRAAAAWDA!


2. Narty. Jedyna pora w roku, gdy można się wyszaleć na stoku, zamarznąć, a potem odmarznąć w karczmie, pijąc ciepłą czekoladę, a potem znowu zamarznąć... i tak w kółko :).


3. Klimatyczne wieczory. Nikt mi nie powie, że siedzenie w ciepłym domku, pod milutkim kocykiem, z kubkiem parującego napoju w ręce i książką w drugiej albo nawet wylegiwanie się przed telewizorem, gdy za oknem prószy śnieg, nie jest fajne. Latem nie ma to takiego uroku! Albo w ogóle żadnego wtedy nie ma.


4. Ciepłe kąpiele. W zasadzie preferuję branie prysznica zamiast kąpieli, ale to właśnie zimą czasem zachce mi się wejść do wanny i dłuugo się w niej relaksować. Przyjemność dla ciała i umysłu!

5. Ciepłe napoje. Uwielbiam pić zimą kawę (zwłaszcza, gdy są jakieś sezonowe smaki, typu pierniczkowa, mmm) na zmianę z herbatą. W inne miesiące znacznie je ograniczam, natomiast zimą smakują jak nic innego. Nawet sok jabłkowy sobie podgrzewam i dodaję cynamonu. I uwielbiam pić grzańce - tak fajnie rozgrzewają!


6. Śnieg skrzypiący pod butami. Może jestem dziwna, ale zawsze mam radochę, jak go słyszę. Też to lubicie? :D


7. Kolory. Zimą lubię zupełnie inną gamę kolorystyczną - w ubraniach, kosmetykach. Właściwie tylko zimą maluję usta i paznokcie na ciemniejsze kolory, bardzo lubię bordowy, brunatny, brudny róż, kolor wina... No a w okresie świątecznym - czerwony ;-).

Znalazłoby się też wiele rzeczy, których zimą nie lubię, ale ciiiiii...! Miłego okresu przedświątecznego!!!

niedziela, 17 listopada 2013

Kapitan Phillips

Jeśli potrzebna wam dawka naprawdę dobrego kina, absolutnie musicie iść obejrzeć Kapitana Phillipsa! Ja wybrałam się na niego za rekomendacją zachwyconej koleżanki wczoraj wieczorem i wciąż siedzi mi on w głowie.

Pamiętam, że zainteresował mnie już trailer przy ostatniej wizycie w kinie, ale nie byłam przekonana, czy chcę to obejrzeć. Właściwie to wczoraj planowałam pójść na coś zupełnie innego, ale ostatecznie padło na Phillipsa i absolutnie się z tego cieszę.

Ostatnio coraz częściej odchodzę od lekkich filmów, których jedynym atutem są ładne ujęcia i ładni aktorzy. Chociaż dobra komedia romantyczna na wieczór nie jest zawsze taka zła.


Ale wracając do Kapitana... To naprawdę ciekawa i trzymająca w napięciu historia. Somalijscy piraci atakujący amerykański statek towarowy, prymitywni, ograniczeni, ale jacy mimo to skuteczni, mający w głowie tylko dolary, dolary i dolary. Strasznie dużo dynamicznych scen i totalnych zwrotów akcji, nieprzewidywalność. Momentami jest wręcz brutalnie. No, na mnie zrobiło to naprawdę duże wrażenie.

A robiący największe wrażenie jest tutaj Tom Hanks, czyli tytułowy kapitan statku. On jest po prostu niezawodny. W ogóle strasznie mi się kojarzy z walką o przetrwanie (Apollo 13, Cast Away...), no i tu znowu coś w tym stylu. Ostatnie sceny z jego udziałem w tym filmie to aktorski majstersztyk (i nie jestem w tym zdaniu odosobniona), przez który dużo nie brakowało, żebym się rozpłakała. A ja generalnie nie płaczę przy filmach.

Podsumowując, mówię jedno wielkie wow i stwierdzam jednogłośnie, że warto to zobaczyć.
Zwróćcie uwagę, że to film oparty na faktach.

niedziela, 3 listopada 2013

Czy nazwa ma znaczenie?

Zastanawiałyście się kiedyś, czy to, jak nazywają się wasze kosmetyki, wpływa na to, co o nich myślicie?
Lubicie, gdy wasze lakiery czy szminki mają tylko nadrukowane numerki (mnie one zawsze wypadają z głowy, gdy jakiegoś konkretnego szukam), czy wolicie jakąś dłuższą nazwę?

Ja zauważyłam, że od jakiegoś czasu bardzo zwracam na to uwagę i absolutnie podpisuję się dwiema rękami pod tą drugą opcją. Wiem, że to dodatkowy chwyt marketingowy, ale jak dla mnie bardzo udany! Oczywiście, nie kupuję kosmetyków tylko ze względu na ich nazwę, ale jakoś bardziej je dzięki temu lubię.

Według mnie mistrzem w kategorii Nazwy Kosmetyków jest niepodważalnie CATRICE.

W mojej kosmetyczce jest sporawo kosmetyków z tej firmy i prawie wszystkie urzekają mnie użytą grą słów, dwuznacznością, nawiązaniem do piosenek, filmów, artystów...


1. I scream: Ice Cream
Czyli pastelowy cukierkowy (w sumie to lodowy) lakier do paznokci z letniej limitowanki.



2. Robert's Red Ford
Czyli bordowy lakier do paznokci.


3. Date With Ash-ton
Czyli popielata kredka do brwi. Idealna na randkę z Kutcherem.




4. Pinkadilly Circus
Czyli różowa pomadka - trochę Londynu na ustach.




5. The Nuder The Better
Czyli jeden z najlepszych nudziaków, jakie widziałam.


6. It's A Pleasure Treasure
Czyli przepiękna oliwkowa kredka do oczu, której używanie jest naprawdę ogrooomną przyjemnością!


Tyle z moich kosmetyków. Ale znalazłam jeszcze inne, które zachwycają mnie tym, jak je nazwano.


7. Yes, We Can-dy!


8. Upside Brown


9. Don't Think Just Pink


10. Mauves Like Jagger


11. We Are The Champagnes


12. Gold n' Roses


13. Ooops... Nude Did It Again!



Jak reagujecie na takie zabiegi marketingowe?

czwartek, 31 października 2013

Odwiedziny u Jaracza

Celem trzyletniego wychowawstwa mojej polonistki w liceum, jak sama wielokrotnie podkreślała, było zaszczepienie w nas sympatii do teatru. Sama była wielką fanką teatralnych widowisk i dzięki niej dwa razy zawitałam do warszawskiej Romy, raz do Buffo i widziałam kilka innych spektakli na deskach nieco mniejszych scen. Wyjście czy wyjazd do teatru przynajmniej raz w semestrze było normą.
Po półtora roku od zakończenia liceum mogę stwierdzić, że wysiłki nie spełzły na niczym - faktycznie polubiłam teatr, dlatego uważam, że za rzadko tam chodzę. To wstyd, bo Teatr Jaracza w Łodzi mijam przynajmniej raz w tygodniu, a codziennie jestem od niego o rzut beretem, gdyż przecznicę dalej znajduje się mój wydział.
Postanowiłam naprawić ten niewątpliwy błąd i tak oto znalazłam się z siostrą w ubiegły piątek pośród widowni "Habitata".

Spektakl ten to trzygodzinna rozprawa o zbuntowanej młodzieży w rodzinnym domu dziecka. O pogmatwanych historiach jego wychowanków, dobrym-złym opiekunie i reakcji na powstanie owego domu w bardzo prestiżowej i nieskażonej do tej pory kanadyjskiej dzielnicy ludzi z wyższych sfer. Bardzo ciekawa i złożona analiza ludzkiej natury, można by powiedzieć.

Widowisko uświetniło dwoje znanych mi z telewizji aktorów - Marieta Żukowska i Bronisław Wrocławski. Ale najlepiej spisała się według mnie Matylda Paszczenko w roli Janet - genialna.

Oglądało mi się to podwójnie dobrze ze względu na miejsca - Mała Scena, pierwszy rząd, miejsca 6 i 7 (absolutnie polecam), pośrodku sceny, także można było poczuć oddechy aktorów, a gdy wykonywali gwałtowniejsze ruchy, robili wiatr poruszający moje włosy ;). To naprawdę zmienia odbiór - na przykład Lewis zwracał się prosto do nas (a właściwie do mojej siostry) podczas sceny pewnej minimalnej interakcji z publicznością. To też było fajne.
Podobała mi się Marieta - urocza, filigranowa, zagubiona w nowej rzeczywistości. Grała 16-latkę i wyglądała przy tym bardzo naturalnie. Chciałam zobaczyć ją na żywo, bo zawsze przyciąga moją uwagę swoją urodą. I tak, na żywo też jest taka ładna.
Podobała mi się prosta, dość minimalistyczna scenografia, którą zmieniali sami aktorzy po zakończonej scenie. To jest fajny zabieg, powodujący taką płynność akcji.

Spektakl jest długi - jak już pisałam, trwa 3 godziny, co można odczuć po dniu spędzonym na uczelni (poszłam tam prawie prosto z zajęć), ale nie jest męczący.
To wszystko miało fajny klimat - ani zbyt lekki, ani zbyt ciężki. Na początku byłam trochę zdezorientowana, ale szybko niepowiązane ze sobą kawałki akcji zaczęły się ze sobą składać i tworzyć spójną całość.

Jeśli macie możliwość i ochotę, polecam wam to zobaczyć - "Habitat", Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi.
Ja odwiedziłam go w piątek po raz pierwszy (no, w sumie trzeci, jeśli liczyć wcześniejsze wejścia po kartkę z aktualnym repertuarem), ale chyba stanę się tam częstszym gościem, bo zafundowałam sobie podczas tej wizyty bardzo miłe doznania artystyczne :-).

Lubicie chodzić do teatru?

wtorek, 22 października 2013

O Greyu słów kilka

O tym, że oglądam filmy, już wiecie. No to teraz dowiecie się, że czasem również czytam. Książek w ciągu roku niestety pochłaniam nie tak wiele, jak bym chciała (moją obecną lekturą jest Ekonometria. Metody i ich zastosowanie, więc pozwolicie, że pominę tego typu recenzje), ale w wakacje zawsze chociaż trochę nadrabiam zaległości i odhaczam kilka pozycji z tworzonej w głowie listy książek do przeczytania.

Z Greyem było trochę inaczej. Pierwszą część zaczęłam czytać dokładnie rok temu i zajęło mi to maksymalnie z dwa tygodnie. Z dwiema następnymi było już trochę gorzej. Nie napiszę wam typowej recenzji. Chciałabym się skupić na tym, dlaczego czytanie tomu II i III zajęło mi w sumie dobre 10 miesięcy (nie, nie żartuję, naprawdę tak było).

Przy okazji nadmienię, że oceniając moje literackie preferencje nie powinniście się sugerować tym, że mam na swoim koncie trylogię E.L. James. To jednorazowa przygoda z tego typu książkami, zainicjowana tym, że chciałam się przekonać, dlaczego o tym jest tak głośno. Bo nie wiem czy kojarzycie, ale właśnie rok temu o tej porze wszystko i wszyscy krzyczeli: Grey, Grey, Grey. Wchodząc do empiku, można było się o tę książkę potknąć, przez długie miesiące była w czołówce tego empikowego Top10, nawet siedząc na wykładach, widziałam dziewczyny pochłaniające z rumieńcami kolejne strony tej książki. Nie miałam pojęcia, O CO CHODZI, no to sobie kupiłam, zachęcona naklejką -25%.

Moje uczucia były mieszane. Z jednej strony czytało się to dobrze, dość lekko i tylko czasem banał tej historii raził po oczach. Z drugiej strony było w tej książce mnóstwo rzeczy, które mnie irytowały. Między innymi zrobienie z tytułowego bohatera nieskazitelnego bożyszcza, naiwność i głupkowatość Anastasii, jej Wewnętrzna Bogini to był już hit doprowadzający mnie do szału, podobnie jak nieustanne przygryzanie wargi i rumienienie się (widziałam w Internecie, że ktoś to kiedyś zliczył, liczby są zatrważające). To wszystko tak raziło po oczach, że w wielu momentach psuło mi dobre wrażenia. Było tak, że zaczynało się robić ciekawie, parę stron żywszej akcji, a potem znów jakieś wtrącenie o tej przygryzionej wardze albo Bogini i ja już miałam ochotę odłożyć tę książkę na bok. Jeśli czytałyście, to myślę, że wiecie, o czym mówię.

No i cóż - o ile Pięćdziesiąt twarzy Greya było dla mnie MIMO WSZYSTKO książką znośną i na swój sposób oryginalną, tak Ciemniejsza strona Greya i Nowe oblicze Greya to po prostu chłam jakich mało. Zlinczujcie mnie albo zróbcie co chcecie, ale zdania nie zmienię. Pomyślicie: skoro tak uważasz, to czemu to czytałaś? Moja odpowiedź brzmi, że zielonego pojęcia nie mam, ale nie ja pierwsza, z tego, co się orientuję. To było coś w stylu, że jak powiedziałam A, to muszę powiedzieć też B. Ta historia jest wciągająca, przyznaję, ale przebrnięcie przez nią jest naprawdę okrutnie bolesne. Właśnie dlatego trwało to u mnie tak długo. Ciąg dalszy historii o Cristianie Greyu i Anastasii Steele / Grey moim bardzo skromnym zdaniem po prostu nie zasługuje na to, żeby tracić na niego czas.


Po pierwsze, to jest ZA DŁUGIE. Większość tekstu to ględzenie o wszystkim i o niczym. Po drugie, jest tak słabo napisane (tom II i III to prawdziwe antydzieła literackie), że za głowę można się złapać, mając świadomość, że to bestseller. Po trzecie, Anastasia mogłaby się nauczyć nie przygryzać wargi przez trzy opasłe tomiska. I nie wzywać Wewnętrznej Bogini albo Fasolki (tom III), oszczędzając czytelnikom powodów do przewracania oczami (to też swojego czasu lubiła robić). Po czwarte, cała ta historia skrzywia wyobrażenie o miłości. Ja mam wrażenie, że to uczucie między bohaterami jest jakieś chore, nie piękne. I chyba tylko niepoważni ludzie biorą ślub po paru miesiącach bardzo dziwnej znajomości (czy wy też straciliście poczucie czasu, czytając tę książkę? Ja nie mam pojęcia, ile trwa akcja. To może być jako "po piąte"), nie uzgadniając takich tam szczegółów, jak np. plany na przyszłość, kwestia dzieci, nawet cholernej zmiany nazwiska, o którą kłótnia zajęła cały jeden rozdział. A pobierzmy się, co nam szkodzi? Po szóste, idealne apartamenty, posiadłości, luksusowe samochody... Kolejny zbędny przepych. Wiem, że można się dorobić w młodym wieku i fajnie, ale czy jeden bohater musi łączyć w sobie aż tyle cech "naj"? Najpiękniejszy, najmądrzejszy, najkochańszy, najwspanialszy i do tego najbogatszy na świecie? Bleee. Po siódme, rozumiem, że to książka o zabarwieniu erotycznym i to właśnie dzięki temu stała się tak popularna i pożądana przez tłum, ale ileż można pisać o jednym i tym samym? Wystarczyłoby wysiłek włożony w te sceny przełożyć na dopracowanie fabuły, która po przeczytaniu pierwszej części wydawała mi się mieć w sobie jakiś potencjał, a ostatecznie okazała się bardzo słaba. Bardzo. I po ósme, ta część "po latach" na zakończenie w ogóle nawet nie zasługuje na mój komentarz. Może poza jednym krótkim: banalniej się nie dało, dosłownie wisienka na torcie banału.

Oto moje osiem powodów, dla których lepiej nie sięgać po Greya. Dorzucicie jeszcze jakiś?
Aż się boję tego filmu, który powstaje.

niedziela, 20 października 2013

Hit weekendu, czyli promocja -40%

Za brak regularności i niesłowność powinnam dostać po nosie, ale mam na swoją obronę to, że jestem trochę zabiegana i zapracowana. W tym tygodniu nie miałam nawet weekendu, ale ja nie po to piszę, żeby się użalać nad swoim losem. Chciałam tylko podzielić się tym, co osłodziło mi trochę ten weekend właśnie.


W tym momencie powinnam się obrazić na tę drogerię. Zadaje mi taki cios, gdy ja miałam pozostać na kosmetycznym zakupowym detoksie jeszcze przez długi czas. To prawie-pół-ceny tak kusi, że chyba muszę się poddać. Zwłaszcza, że uwzględnione zostały następujące marki:


No i co tu robić, co tu robić? Wybieracie się na zakupy w tym tygodniu? ;-)

piątek, 11 października 2013

Pogotowie ratunkowe, czyli jak ocalić złamaną szminkę

W poprzednim poście pokazałam wam, co przeważnie dzieje się z moimi pomadkami - delikatnie się przekrzywiają i ścierają od tyłu. Zastanawiałam się, czy nie przyciskam ich do ust zbyt mocno. Chyba trochę wykrakałam, rozczulając się nad tym tematem. Prawda jest taka, że chociaż ścieranie to u mnie norma, jeszcze nigdy nie złamałam szminki. Aż do dzisiaj rano!
Poszukałam porad, jak sobie z tym poradzić i uznałam, że skoro to blog nazwowo do pomadek nawiązujący (o zgrozo, złamała mi się właśnie ta ulubiona w kolorze NUDE!!), to pokażę wam fajny filmik o ratowaniu malowideł do ust. Wiem, że Ameryki nie odkryłam, ale być może którejś z was się to przyda :).


Robiłyście to już kiedyś? Udało się przywrócić szmince życie? Ja zamierzam to przetestować jak tylko wrócę do domu i zdam wam relację, aktualizując tę notkę! :)

AKTUALIZACJA
Coś tam się niby połączyło, ale to chyba jeszcze nie ten efekt, jaki powinnam była uzyskać. Cóż, wymaluję ile się da i dopiero wtedy się poddam i pozbędę jednego z ulubionych kosmetyków. Oby nam się szminki nie łamały, życzę miłego weekendu!

środa, 9 października 2013

Nowości w kosmetyczce

... i nie tylko w samej kosmetyczce, bo niektóre z tych rzeczy do niej nawet mi się nie mieszczą ;-). Niemniej jednak bardzo się cieszę z wreszcie kosmetycznego postu. Ten obiecany futrzany trochę się obsunął w czasie, ale będzie z pewnością!

Po miesiącach dotykania denek przeróżnych produktów i wraz z nadejściem jesieni narodziła się we mnie absolutnie nie do zwalczenia potrzeba nowości. Ta potrzeba wciąż trwa (jesień i zima wymagają specyficznych zapachów, dlatego sama jeszcze nie wiem, które z cynamonowo-karmelowo-czekoladowo-waniliowych kosmetyków pielęgnacyjnych wybiorę), ale staram się ograniczać zakupy w tak dużym stopniu, jak to tylko możliwe.
Rzeczy z poniższej listy padły moim łupem po bardzo, bardzo starannej selekcji. Szczegółowo ich nie zrecenzuję, ale opiszę przynajmniej moje pierwsze wrażenia :).


 

- Maska do włosów Kallos - Crema al Latte
Kiedyś używałam bardzo podobnej mlecznej maski zamówionej na allegro. Tę kupiłam w Hebe - super, że nie musiałam jej zamawiać w Internecie. Jej niewątpliwe zalety to niska cena (12zł), duża pojemność (1000ml) i cudowny zapach. Czytałam o niej bardzo dobre opinie. Na moje włosy również wpływa dobrze, chociaż muszę ją dłużej potestować, żeby móc to lepiej ocenić.


 

- Żel pod prysznic Fruttini - Cranberry Choc
Potrzebowałam niedrogiego żelu pod prysznic i taki znalazłam również w Hebe. Przekonało mnie to wygodne i praktyczne opakowanie - żel wieszamy pod prysznicem i wyciskamy go w zależności od potrzeby, nie musząc sięgać po butelkę, otwierać, czekać aż łaskawie produkt spłynie z dołu opakowania, a potem gubiąc połowę wyciśniętego żelu podczas odkładania butli. Rozwiązanie w tym przypadku jest naprawdę świetne i zastanawiam się, czy nie będę sobie przelewać nowych żeli do tego opakowania. Bo tego już raczej drugi raz nie kupię, chyba że znajdę inną wersję zapachową. Lubię słodkie, czekoladowe zapachy, ale ten nie do końca mi odpowiada. Za to żel ma bardzo fajną konsystencję i miło się go używa, cena też bardzo miła, bo ok. 8-9zł.


- Odżywka Eveline - Bielsze i piękniejsze paznokcie
Zazwyczaj stosuję odżywkę 8w1, ale zrobię sobie od niej przerwę i poużywam trochę tej. Uwielbiam ją za fajny, mleczny kolor. Gdy pomalujemy dwie warstwy, to właściwie niepotrzebny nam już lakier :). Bardzo się zestresowałam, zauważając jak słabo jest teraz dostępna, dlatego gdy wreszcie na nią trafiłam, to się nie wahałam. Być może to ostatni egzemplarz, jaki będzie mi dane używać, ale mam nadzieję, że nie!


- Lakier Bell - Air Flow, nr 702
Taka jesienna szarość mi się zamarzyła. Szczerze mówiąc, to przy pierwszym użyciu lakier trochę mnie zawiódł, a byłam nastawiona na wielkie wow! po tym, co się o nim nasłuchałam. Ale może przy następnych razach będzie nam się lepiej współpracowało. Kosztuje 11zł i szczerze mówiąc, znam lepsze i tańsze lakiery, ale jak już mówiłam, z tym mam nadzieję, że jeszcze się polubimy.


- Pomadka Golden Rose - 2000 Lipstick, nr 145
To mój totalny wymysł, zakup zainspirowany tym zdjęciem. Z myślą nie o codziennym używaniu, tylko głównie zdjęciowym makijażu. Albo imprezowym, jak coś mi strzeli do głowy. Dostałam to, czego szukałam, za 6 czy 7zł - i za to lubię Golden Rose.

Tak prezentuje się na swatchu i ustach.
















Będąc przy temacie pomadek, chciałam was zapytać, czy wam też dzieje się coś takiego już po jednym użyciu? Mam tak na bardzo wielu szminkach i już sama nie wiem, czy tylko ja jakoś nieumiejętnie i zbyt mocno się nad nimi znęcam? Czy to w ich wykonaniu i jakości tkwi problem?


Ostatnia już rzecz, może nie typowo kosmetyczna, ale z pewnością kosmetyczkowa ;).
Mam tu na myśli moje nowe lusterko, które odnalazłam na wyprzedaży w Empiku, za 6zł. Jest przesłodkie!

Wy też robicie zmiany kosmetyczne z sezonu wiosenno-letniego na jesienno-zimowy? Macie jakichś ulubieńców, do których wracacie, czy tak jak ja testujecie nowe rzeczy?

piątek, 4 października 2013

Body Express - moje wrażenia


Ewę Chodakowską można u nas nazwać pewnym fenomenem czy objawieniem - wszędzie jej pełno i co chwilę słyszę od kogoś, że z nią ćwiczy. Ja sama po wielu miesiącach walki ze sobą od czerwca regularnie z nią trenuję (na ten temat napiszę kiedyś oddzielny post). Nie popadłam jeszcze w żaden fitnessoholizm, a sama Ewa i jej ostatnio celebryckie zapędy wywołują u mnie mieszane uczucia. Nie zmienia to faktu, że z chęcią sięgam po jej płyty i walczyłabym zawzięcie, gdyby ktoś chciał mi je zabrać!

Przychodzę dzisiaj z recenzją najnowszego programu - Body Express, dołączonego do październikowego numeru Shape'a, abyście mogły (mogli? :)) się przekonać, czy warto jeszcze biec do kiosku po własny egzemplarz, póki jest w sprzedaży. O ile jeszcze go nie macie, oczywiście ;).


Od razu odpowiem na postawione powyżej pytanie: TAK, WARTO!! Po tygodniu i 4 treningach stwierdzam bez wahania, że ten program awansuje chyba zaraz na mój obecnie ulubiony.

Zaraz wyjaśnię, skąd te moje zachwyty. Nie wiem, czy też tak macie, ale ja praktycznie za każdym razem, gdy ćwiczę, sięgam po inną płytę. Po prostu szybko się nudzę jednym treningiem - przy miesięcznym wyzwaniu ze Skalpelem 2, znałam go na pamięć i wiedziałam, co w której sekundzie mówi Ewka. Strasznie mnie to irytowało i musiałam sobie zrobić od tego treningu dłuuugą przerwę.
Poza tym bardzo lubię treningi, w których nie tyle, co się zasapię i zapocę, a solidnie poczuję pracę mięśni.

Mam wrażenie, że dokładnie to wszystko dostałam w Body Expressie. Jest i urozmaicenie, i praca mięśni, i zasapanie, i pot, i dziś były łzy, bo pot zupełnie zalał mi oczy i zaczęły łzawić ;p, jest też fajna, dynamiczna rozgrzewka i dość długi, dla mnie przydługi stretching z innym instruktorem.
Jak ten trening wygląda? Ćwiczenia podzielone są na 5 rund, w każdej z nich 3 ćwiczenia powtarzane po 3 razy, a pomiędzy rundami jest zawsze minuta przerwy. Wydaje mi się, że są wyjątkowo dobrze dobrane - wielką satysfakcję sprawia mi to, że od razu potrafiłam wykonać wszystkie ćwiczenia od początku do końca, a przy tym czułam wycisk i takie pozytywne zmęczenie. Nie lubię nie nadążać, bardzo mnie to demotywuje, a tu czegoś takiego zupełnie nie doświadczyłam. Jest optymalnie.

Bardzo podoba mi się to, że w rundzie 4. i 5. mamy zestawy zupełnie nowych ćwiczeń (nie kojarzę ich z innych płyt, ale jeśli się mylę, to mnie poprawcie). Mój głód urozmaiceń absolutnie dzięki temu został zaspokojony, a dodatkowo wydaje mi się, że ćwiczenia mogą być efektywne.

Co do efektywności całego treningu, to nie mogę jej ocenić po tygodniu. Myślę, że będzie tak samo efektywny jak pozostałe - pod warunkiem naszej solidnej i regularnej pracy. Ale w moim przypadku praca z tą płytą jest wyjątkowo przyjemna, dlatego będę dbała o tę regularność.

Jeśli chodzi o minusy, to jest jeden, A WŁAŚCIWIE DWA, które na początku bardzo mnie raziły. Mam na myśli dwóch trenerów Pure skaczących gdzieś za Ewą, którzy wykonując ćwiczenia na różnych poziomach zaawansowania mieli pomóc, a jak dla mnie tylko nas rozpraszają. I tak wykonuję ćwiczenia w ten sposób co Ewa, a ich po prostu ignoruję. Przy trzecim treningu zupełnie przestałam zwracać na nich uwagę i nawet przestali mi przeszkadzać.

Podsumowując, u mnie ten trening się sprawdził. Jak będzie u was - nie wiem, ale nie zaszkodzi przekonać się na własnej skórze ;-). Koniecznie dajcie mi znać, jak wy to oceniacie. Nowicjuszom również polecam przynajmniej spróbować (i z góry przepraszam za odwoływanie się do innych płyt, co pewnie niewiele wam mówi).
Dodam jeszcze, że kupując październikowego Shape'a, dostajecie darmową wejściówkę na trening Total Fitness, realizowany zgodnie z programem Ewy Chodakowskiej w wybranej przez siebie siłowni Pure. Chociaż tyle dobrego z tej współpracy z Purem :)).

Pozdrawiam cieplutko i życzę udanego i aktywnego weekendu!

sobota, 28 września 2013

Recenzja "Diany"

Tak się składa, że kolejny post z rzędu dotyczył będzie kina. Jest to zbieżność zupełnie przypadkowa, niemniej jednak bardzo chciałam napisać o kolejnym filmie, który obejrzałam. Obiecuję w przyszłym tygodniu zupełną zmianę tematów, która tym razem może ucieszyć fanów puchatych zwierzaków :3.

Wracając do dzisiejszego tematu - zgodnie z planem, w czwartkowy wieczór podreptałam do kina i załapałam się na seans jednej z głośniejszych nowości w repertuarze, a mianowicie Diany.
Ponieważ było to kilka dni temu, mogę być bardziej obiektywna niż świeżo po seansie - nie wiem, czy tylko ja mam tak, że filmy obejrzane w kinie robią na mnie chwilowe lepsze wrażenie niż te obejrzane na kanapie w domu. Prawdopodobnie dlatego, że kino znacznie mocniej pobudza receptory, w ogóle wyjście do kina jest już samo w sobie trochę większym przedsięwzięciem, a to wszystko odbija się na odbiorze filmu. U mnie przeważnie na plus. Ale już po chwili nabieram dystansu, tak jak teraz. I mimo, że jestem świeżo po przeczytaniu dość krytycznej opinii dla tego filmu, postaram się być tak obiektywna, jak tylko potrafię. Niepotrzebnie długi wstęp, przejdę od razu do rzeczy...

Zacznę od tego, co najbardziej mi się spodobało. Już od pierwszych ujęć widziałam, że jest to film bardzo ładnie, estetycznie i w sposób przemyślany nakręcony. Nie brakuje ciekawych kadrów i ciekawych montaży, jest jak na moje przeciętnie wprawione, ale za to doceniające dopracowywanie szczegółów oko bardzo przyjemnie w odbiorze. Od razu skojarzyło mi się to trochę z obrazkami z Jak zostać królem, co mam nadzieję nie jest skojarzeniem z kosmosu i bynajmniej nie wiąże się to z tym, że oba filmy poruszają tematy związane z brytyjską monarchią.

No właśnie, będąc przy temacie monarchii, przejdźmy do fabuły. Na temat stosunków z Buckinghamem, które podobno były napięte, nic się prawie nie dowiadujemy. To mnie trochę zawiodło, bo raczej słabo znam biografię Diany, a w te wakacje przeczytałam jeden obszerny artykuł w jakiejś gazecie i bardzo mnie ona zaciekawiła, więc pokładałam w filmie duże nadzieje, a teraz czuję w tej materii niedosyt. Muszę znaleźć inne źródło wiedzy.
Scenariusz poszedł w inną stronę, ukazując nam po prostu codzienność Diany, z początku samotnej, a później walczącej o swoją miłość. To, powiedziałabym, temat przewodni filmu, ale w sposób ciekawy ukazany, więc zupełnie mi on nie przeszkadzał. Kolejny temat to podróże i działalność humanitarna, a kolejny to stosunki Diany z mediami i prasą. A właściwie jej delikatne prowokacje, a potem użeranie się z wszechobecnymi paparazzi. W moich oczach o tych trzech rzeczach jest ten film. I to wy musicie zdecydować, czy to dla was wystarczająco i czy wystarczająco interesująco. Kto oczekuje więcej, może się zawieść.

Ja zawodu nie czuję, bo film zrobił na mnie dobre wrażenie. Nie znudził mnie, nie dłużył się, był taki w sam raz. Wydaje mi się, że sama kreacja Diany stworzona przez Naomi Watts jest dość mdła i bez wyrazu, ale może tak po prostu miało być. To, co niewątpliwie było miodem dla moich uszu, to przepiękny brytyjski akcent. Z jednej strony nie lubię filmów z napisami (głównie dlatego, że zapominam zabierać ze sobą do kina okularów i potem przechodzę męczarnię, ale tym razem szczęśliwie o nich pamiętałam), z drugiej je uwielbiam właśnie za możliwość usłyszenia oryginalnego języka, a gdy jest to brytyjski angielski, no to ja jestem w siódmym niebie.

Podsumowując, film oceniam raczej dobrze. Nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać, bałam się, że w ogóle mnie nie wciągnie, a było wręcz przeciwnie. Do tego plusa daję za niedodawanie przesadnego dramatyzmu i pominięcie sceny wypadku - przecież wszyscy doskonale wiemy, jak zginęła Lady Di.

Komu nie szkoda kilunastu złotych, niech przejdzie się do któregoś multipleku (ja odwiedziłam kino-teatr w moim rodzinnym mieście, co niewątpliwie miało swój kameralny urok), kupi kubełek popcornu jak musi i sam oceni tę historię. Tylko bez siorbania colą, bo do tego eleganckiego filmu jakoś nie przystoi.


PS Tak właśnie wygląda kręcenie tych ładnych ujęć, które potem mi się podobają ;-).


środa, 25 września 2013

Filmówka

... czyli krótka, szybka i bardzo na temat zbiorcza recenzja filmów, jakie miałam przyjemność (bądź też nie) obejrzeć na przestrzeni ostatnich tygodni. Wydawać by się mogło, że letnie wieczory niekoniecznie sprzyjają oglądaniu filmów, bo ładnie, ciepło, szkoda czasu, ale wcale nie. Ja tam z wielką chęcią po czasem okropnie nieznośnych pogodowo dniach wylegiwałam się na kanapie, czając się na nowy filmowy tytuł. Jesienią wcale nie będzie tego u mnie więcej, mimo że aura teoretycznie bardziej sprzyjająca, no bo czasu będzie zaraz dużo mniej, no i okazji też, bo nie oglądam tych filmów sama. W każdym razie - w te wakacje zebrała się u mnie naprawdę pokaźna lista, dlatego nie opiszę wszystkiego na raz, tylko jakąś tam tego cząstkę, żeby nie przesadzić ze słodzeniem i wylewaniem jadu z siebie :-).


 ZAKOCHANI W RZYMIE
Niech mnie zjedzą fani Woody'ego Allena (ja go lubię, ale żebym była fanką, to chyba niekoniecznie), ale przez ten film przeszłam bez większych emocji. Po prostu obejrzałam, spodobały mi się wszystkie rzymskie obrazki, nawet postanowiłam, że kiedyś w końcu się tam wybiorę, ale generalnie sama historia, a właściwie ten splotek historii, porywającego wrażenia na mnie nie zrobił. Podobał mi się bardzo wątek celebryty i to krzywe spojrzenie na sławę, podobał mi się sam Woody występujący w swoim filmie, podobała mi się Penelope, bo jest taka strasznie zgrabna. Sam film można obejrzeć, chociażby dla tych fajnych rzymskich plenerów, ale według mnie must-see to to jeszcze nie jest.



 PORADNIK POZYTYWNEGO MYŚLENIA
Z oceną tego filmu mam pewien problem. Zgodnie z filmwebem, miał on aż 39 nominacji do przeróżnych nagród, z czego 8 do Oscarów, zgarnął ich 26 (oczywiście - nagród, bo Oscara tylko jednego). Więc naprawdę dużo. Średnia ocena na tym samym serwisie to ponad 7. Jest hit, spodziewać się można czegoś dobrego. Historia całkiem pokręcona, więc dzięki temu ciekawa, gra Coopera i oscarowej Lawrence bez najmniejszych zarzutów. Ale znów na łopatki mnie niestety nie rozłożyło, a w kilku momentach się nudziłam, bo film jest długi. Z chęcią przeczytam książkę, być może bardziej mnie porwie, a jeśli chodzi o pozytywne myślenie, to znalazłam film, który dla mnie bardziej się nadaje na taki poradnik i on jest następny w kolejce na tej liście.



 CAŁKIEM ZABAWNA HISTORIA
Tu może przybliżę troszkę fabułę, żeby mieć do czego się odnieść. Przeciętny nastoletni chłopak w stanie depresyjnym postanawia popełnić samobójstwo, ale mu to nie wychodzi czy też rezygnuje - nie pamiętam, to nieistotne - i sam się prosi o to, by umieścić go w szpitalu psychiatrycznym i wyleczyć z depresji. Prośba zostaje spełniona, a on po kilku godzinach patrzenia na prawdziwych czubków zmienia zdanie, bo jednak tam nie pasuje, i chce wracać do domu. Nie ma takiej opcji - sam nawarzył sobie piwa, więc musi je wypić, to znaczy musi odsiedzieć swoje. Poznaje historie swoich towarzyszy niedoli, zaczyna doceniać swoje marne życie, zaprzyjaźnia się z niektórymi, oczywiście zakochuje i takie tam banały się trochę zdarzają, ale mimo wszystko cały ten film to według mnie naprawdę fajna lekcja pokory wobec samego siebie i tego, co się ma, doceniania życia, zdrowia, również tego psychicznego (być może dół i chandra to jeszcze nie rzekomy stan depresyjny) i w sumie szybkiego dorastania. Podobało mi się i polecam, mam nadzieję, że nie tylko mnie się spodoba. Niekoniecznie lubię tego aktora znanego z Kac Vegas jako Allan, mam wrażenie, że wszędzie gra tę samą rolę, ale to filmu nie psuje.



 OSZUKANE
... czyli wreszcie coś polskiego. Nie oglądam wielu polskich filmów, powoli się do nich przekonuję, ale ten chciałam obejrzeć odkąd o nim usłyszałam. Bardzo mnie w środku obruszyła historia podmienionych w szpitalu sióstr i przez dłuższą chwilę po usłyszeniu, o czym będzie ten film, zastanowiłam się, kto jest bardziej naszym rodzicem - ten kto nas płodzi i rodzi, czy ten, kto nas wychowuje. Według mnie odpowiedź jest jedna, ale to wcale nie jest takie proste. Początek filmu bardzo mnie wciągnął i mi się podobał, to znaczy to ujęcie tematu mi się spodobało. Ale tak mniej więcej po pół godzinie zaczęły mi działać na nerwy zakochane w sobie od pierwszego wejrzenia bliźniaczki, chodzące wszędzie za rączkę, tulące się i zwierzające się sobie po paru dnia z intymnych spraw. Wszystko rozumiem, no ale bez przesady. Potem robi się trochę za bardzo dramatycznie jak na mój gust, ale mimo wszystko film wydaje mi się całkiem dobry i warty obejrzenia. Może lepiej niż ja zniesiecie tę w pewnym momencie przesadzoną dawkę słodyczy, bo mnie to troszkę skrzywiło dalszy odbiór filmu.



 TED
Historia żywej maskotki i wiecznego chłopca. Brzmi niezbyt zachęcająco i nie byłam przekonana do tej filmowej propozycji mojego chłopaka, nie protestowałam tylko dlatego, że jakoś musieliśmy zabić czas oczekiwania na powrót z podróży, ale uśmiałam się przy tym filmie naprawdę mocno! Być może nie jest to humor z najwyższej półki, ale z takiej całkiem przystępnej i takie filmy lubię oglądać. W ogóle ja lubię komedie, o ile są dobre oczywiście. Ted jest małą cholerą, ale kto by nie chciał żywego misia-przyjaciela? Nawet takiego, który nie raz już skomplikował nam życie, a my do tego musimy jemu ratować życie? Polecam to obejrzeć, a jeśli was nie rozbawi, to możecie na mnie krzyczeć śmiało. Jest jeszcze jedna mocna strona tego filmu. Mila Kunis. Prawda jest taka, że totalnie Mili zazdroszczę Ashtona, a Ashtonowi... Mili - jest taka słodka i piękna, że mimo iż jestem dziewczyną, to nie mogłam się na nią napatrzeć. UROCZA.


Mam nadzieję, że skutecznie przekonałam was do obejrzenia lub zrezygnowania z obejrzenia powyższych filmów. Chociaż bez przesady, nie byłam taka straszna i właściwie do wszystkich chciałam zachęcić, prawda? Bo staram się wybierać dobre filmy :).
Nie wiem jak wy, ale ja czaję się przebierając nóżkami na kinowe nowości - w czwartek obejrzę Dianę, w przyszłym tygodniu liczę, że uda się pójść na Czas na miłość, a do tego ciągle grają też Jobsa (ASHTON) i Blue Jasmine (o tym już nawet zapomniałam, ale przypomniano mi w komentarzu, że podobno bardzo dobre - też słyszałam taką opinię)... No wszystkiego nie zobaczę, ale te dwa pierwsze na pewno!