sobota, 28 września 2013

Recenzja "Diany"

Tak się składa, że kolejny post z rzędu dotyczył będzie kina. Jest to zbieżność zupełnie przypadkowa, niemniej jednak bardzo chciałam napisać o kolejnym filmie, który obejrzałam. Obiecuję w przyszłym tygodniu zupełną zmianę tematów, która tym razem może ucieszyć fanów puchatych zwierzaków :3.

Wracając do dzisiejszego tematu - zgodnie z planem, w czwartkowy wieczór podreptałam do kina i załapałam się na seans jednej z głośniejszych nowości w repertuarze, a mianowicie Diany.
Ponieważ było to kilka dni temu, mogę być bardziej obiektywna niż świeżo po seansie - nie wiem, czy tylko ja mam tak, że filmy obejrzane w kinie robią na mnie chwilowe lepsze wrażenie niż te obejrzane na kanapie w domu. Prawdopodobnie dlatego, że kino znacznie mocniej pobudza receptory, w ogóle wyjście do kina jest już samo w sobie trochę większym przedsięwzięciem, a to wszystko odbija się na odbiorze filmu. U mnie przeważnie na plus. Ale już po chwili nabieram dystansu, tak jak teraz. I mimo, że jestem świeżo po przeczytaniu dość krytycznej opinii dla tego filmu, postaram się być tak obiektywna, jak tylko potrafię. Niepotrzebnie długi wstęp, przejdę od razu do rzeczy...

Zacznę od tego, co najbardziej mi się spodobało. Już od pierwszych ujęć widziałam, że jest to film bardzo ładnie, estetycznie i w sposób przemyślany nakręcony. Nie brakuje ciekawych kadrów i ciekawych montaży, jest jak na moje przeciętnie wprawione, ale za to doceniające dopracowywanie szczegółów oko bardzo przyjemnie w odbiorze. Od razu skojarzyło mi się to trochę z obrazkami z Jak zostać królem, co mam nadzieję nie jest skojarzeniem z kosmosu i bynajmniej nie wiąże się to z tym, że oba filmy poruszają tematy związane z brytyjską monarchią.

No właśnie, będąc przy temacie monarchii, przejdźmy do fabuły. Na temat stosunków z Buckinghamem, które podobno były napięte, nic się prawie nie dowiadujemy. To mnie trochę zawiodło, bo raczej słabo znam biografię Diany, a w te wakacje przeczytałam jeden obszerny artykuł w jakiejś gazecie i bardzo mnie ona zaciekawiła, więc pokładałam w filmie duże nadzieje, a teraz czuję w tej materii niedosyt. Muszę znaleźć inne źródło wiedzy.
Scenariusz poszedł w inną stronę, ukazując nam po prostu codzienność Diany, z początku samotnej, a później walczącej o swoją miłość. To, powiedziałabym, temat przewodni filmu, ale w sposób ciekawy ukazany, więc zupełnie mi on nie przeszkadzał. Kolejny temat to podróże i działalność humanitarna, a kolejny to stosunki Diany z mediami i prasą. A właściwie jej delikatne prowokacje, a potem użeranie się z wszechobecnymi paparazzi. W moich oczach o tych trzech rzeczach jest ten film. I to wy musicie zdecydować, czy to dla was wystarczająco i czy wystarczająco interesująco. Kto oczekuje więcej, może się zawieść.

Ja zawodu nie czuję, bo film zrobił na mnie dobre wrażenie. Nie znudził mnie, nie dłużył się, był taki w sam raz. Wydaje mi się, że sama kreacja Diany stworzona przez Naomi Watts jest dość mdła i bez wyrazu, ale może tak po prostu miało być. To, co niewątpliwie było miodem dla moich uszu, to przepiękny brytyjski akcent. Z jednej strony nie lubię filmów z napisami (głównie dlatego, że zapominam zabierać ze sobą do kina okularów i potem przechodzę męczarnię, ale tym razem szczęśliwie o nich pamiętałam), z drugiej je uwielbiam właśnie za możliwość usłyszenia oryginalnego języka, a gdy jest to brytyjski angielski, no to ja jestem w siódmym niebie.

Podsumowując, film oceniam raczej dobrze. Nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać, bałam się, że w ogóle mnie nie wciągnie, a było wręcz przeciwnie. Do tego plusa daję za niedodawanie przesadnego dramatyzmu i pominięcie sceny wypadku - przecież wszyscy doskonale wiemy, jak zginęła Lady Di.

Komu nie szkoda kilunastu złotych, niech przejdzie się do któregoś multipleku (ja odwiedziłam kino-teatr w moim rodzinnym mieście, co niewątpliwie miało swój kameralny urok), kupi kubełek popcornu jak musi i sam oceni tę historię. Tylko bez siorbania colą, bo do tego eleganckiego filmu jakoś nie przystoi.


PS Tak właśnie wygląda kręcenie tych ładnych ujęć, które potem mi się podobają ;-).


środa, 25 września 2013

Filmówka

... czyli krótka, szybka i bardzo na temat zbiorcza recenzja filmów, jakie miałam przyjemność (bądź też nie) obejrzeć na przestrzeni ostatnich tygodni. Wydawać by się mogło, że letnie wieczory niekoniecznie sprzyjają oglądaniu filmów, bo ładnie, ciepło, szkoda czasu, ale wcale nie. Ja tam z wielką chęcią po czasem okropnie nieznośnych pogodowo dniach wylegiwałam się na kanapie, czając się na nowy filmowy tytuł. Jesienią wcale nie będzie tego u mnie więcej, mimo że aura teoretycznie bardziej sprzyjająca, no bo czasu będzie zaraz dużo mniej, no i okazji też, bo nie oglądam tych filmów sama. W każdym razie - w te wakacje zebrała się u mnie naprawdę pokaźna lista, dlatego nie opiszę wszystkiego na raz, tylko jakąś tam tego cząstkę, żeby nie przesadzić ze słodzeniem i wylewaniem jadu z siebie :-).


 ZAKOCHANI W RZYMIE
Niech mnie zjedzą fani Woody'ego Allena (ja go lubię, ale żebym była fanką, to chyba niekoniecznie), ale przez ten film przeszłam bez większych emocji. Po prostu obejrzałam, spodobały mi się wszystkie rzymskie obrazki, nawet postanowiłam, że kiedyś w końcu się tam wybiorę, ale generalnie sama historia, a właściwie ten splotek historii, porywającego wrażenia na mnie nie zrobił. Podobał mi się bardzo wątek celebryty i to krzywe spojrzenie na sławę, podobał mi się sam Woody występujący w swoim filmie, podobała mi się Penelope, bo jest taka strasznie zgrabna. Sam film można obejrzeć, chociażby dla tych fajnych rzymskich plenerów, ale według mnie must-see to to jeszcze nie jest.



 PORADNIK POZYTYWNEGO MYŚLENIA
Z oceną tego filmu mam pewien problem. Zgodnie z filmwebem, miał on aż 39 nominacji do przeróżnych nagród, z czego 8 do Oscarów, zgarnął ich 26 (oczywiście - nagród, bo Oscara tylko jednego). Więc naprawdę dużo. Średnia ocena na tym samym serwisie to ponad 7. Jest hit, spodziewać się można czegoś dobrego. Historia całkiem pokręcona, więc dzięki temu ciekawa, gra Coopera i oscarowej Lawrence bez najmniejszych zarzutów. Ale znów na łopatki mnie niestety nie rozłożyło, a w kilku momentach się nudziłam, bo film jest długi. Z chęcią przeczytam książkę, być może bardziej mnie porwie, a jeśli chodzi o pozytywne myślenie, to znalazłam film, który dla mnie bardziej się nadaje na taki poradnik i on jest następny w kolejce na tej liście.



 CAŁKIEM ZABAWNA HISTORIA
Tu może przybliżę troszkę fabułę, żeby mieć do czego się odnieść. Przeciętny nastoletni chłopak w stanie depresyjnym postanawia popełnić samobójstwo, ale mu to nie wychodzi czy też rezygnuje - nie pamiętam, to nieistotne - i sam się prosi o to, by umieścić go w szpitalu psychiatrycznym i wyleczyć z depresji. Prośba zostaje spełniona, a on po kilku godzinach patrzenia na prawdziwych czubków zmienia zdanie, bo jednak tam nie pasuje, i chce wracać do domu. Nie ma takiej opcji - sam nawarzył sobie piwa, więc musi je wypić, to znaczy musi odsiedzieć swoje. Poznaje historie swoich towarzyszy niedoli, zaczyna doceniać swoje marne życie, zaprzyjaźnia się z niektórymi, oczywiście zakochuje i takie tam banały się trochę zdarzają, ale mimo wszystko cały ten film to według mnie naprawdę fajna lekcja pokory wobec samego siebie i tego, co się ma, doceniania życia, zdrowia, również tego psychicznego (być może dół i chandra to jeszcze nie rzekomy stan depresyjny) i w sumie szybkiego dorastania. Podobało mi się i polecam, mam nadzieję, że nie tylko mnie się spodoba. Niekoniecznie lubię tego aktora znanego z Kac Vegas jako Allan, mam wrażenie, że wszędzie gra tę samą rolę, ale to filmu nie psuje.



 OSZUKANE
... czyli wreszcie coś polskiego. Nie oglądam wielu polskich filmów, powoli się do nich przekonuję, ale ten chciałam obejrzeć odkąd o nim usłyszałam. Bardzo mnie w środku obruszyła historia podmienionych w szpitalu sióstr i przez dłuższą chwilę po usłyszeniu, o czym będzie ten film, zastanowiłam się, kto jest bardziej naszym rodzicem - ten kto nas płodzi i rodzi, czy ten, kto nas wychowuje. Według mnie odpowiedź jest jedna, ale to wcale nie jest takie proste. Początek filmu bardzo mnie wciągnął i mi się podobał, to znaczy to ujęcie tematu mi się spodobało. Ale tak mniej więcej po pół godzinie zaczęły mi działać na nerwy zakochane w sobie od pierwszego wejrzenia bliźniaczki, chodzące wszędzie za rączkę, tulące się i zwierzające się sobie po paru dnia z intymnych spraw. Wszystko rozumiem, no ale bez przesady. Potem robi się trochę za bardzo dramatycznie jak na mój gust, ale mimo wszystko film wydaje mi się całkiem dobry i warty obejrzenia. Może lepiej niż ja zniesiecie tę w pewnym momencie przesadzoną dawkę słodyczy, bo mnie to troszkę skrzywiło dalszy odbiór filmu.



 TED
Historia żywej maskotki i wiecznego chłopca. Brzmi niezbyt zachęcająco i nie byłam przekonana do tej filmowej propozycji mojego chłopaka, nie protestowałam tylko dlatego, że jakoś musieliśmy zabić czas oczekiwania na powrót z podróży, ale uśmiałam się przy tym filmie naprawdę mocno! Być może nie jest to humor z najwyższej półki, ale z takiej całkiem przystępnej i takie filmy lubię oglądać. W ogóle ja lubię komedie, o ile są dobre oczywiście. Ted jest małą cholerą, ale kto by nie chciał żywego misia-przyjaciela? Nawet takiego, który nie raz już skomplikował nam życie, a my do tego musimy jemu ratować życie? Polecam to obejrzeć, a jeśli was nie rozbawi, to możecie na mnie krzyczeć śmiało. Jest jeszcze jedna mocna strona tego filmu. Mila Kunis. Prawda jest taka, że totalnie Mili zazdroszczę Ashtona, a Ashtonowi... Mili - jest taka słodka i piękna, że mimo iż jestem dziewczyną, to nie mogłam się na nią napatrzeć. UROCZA.


Mam nadzieję, że skutecznie przekonałam was do obejrzenia lub zrezygnowania z obejrzenia powyższych filmów. Chociaż bez przesady, nie byłam taka straszna i właściwie do wszystkich chciałam zachęcić, prawda? Bo staram się wybierać dobre filmy :).
Nie wiem jak wy, ale ja czaję się przebierając nóżkami na kinowe nowości - w czwartek obejrzę Dianę, w przyszłym tygodniu liczę, że uda się pójść na Czas na miłość, a do tego ciągle grają też Jobsa (ASHTON) i Blue Jasmine (o tym już nawet zapomniałam, ale przypomniano mi w komentarzu, że podobno bardzo dobre - też słyszałam taką opinię)... No wszystkiego nie zobaczę, ale te dwa pierwsze na pewno!

środa, 18 września 2013

Start!

Podejść do blogowania miałam mniej więcej tyle, co lakierów do paznokci. Czyli całkiem sporo. Mimo wszystko planuję stworzyć tu coś innego niż do tej pory, co sama chciałabym czytać jako wielka fanka blogów - od urodowych przez lifestylowe, aż po podróżnicze. Po drodze zahaczyłabym jeszcze o fotoblogowe, bo to w nich tkwią moje internetowe korzenie, a najmniejszą wagę przyłożyłabym do modowych (chyba że mają wyjątkowo ładne zdjęcia, bo to sobie cenię!).
Spodziewajcie się więc czegoś o kosmetykach (stąd nazwa), kotach, studiach, filmach, książkach, fotografii i generalnie o rzeczach, które przykują moją uwagę. Obiecuję nikogo nie kopiować i postaram się nie zanudzać. Ani przesadnie nie ironizować. I mam nadzieję, że będzie tu dużo, dużo zdjęć. Czas start!