środa, 19 lutego 2014

Co lubię robić, gdy mam za dużo wolnego czasu?

Ten tytuł to taki śmiech przez łzy, bo za dużo wolnego czasu miałam przez zaledwie dwa tygodnie, a teraz znów jest normalnie i w biegu, ale są rzeczy, które postanowiłam za wszelką cenę częściej wciskać między swoje zajęcia! O części z nich w ogóle zapomniałam, to znaczy o tym, że mogą mi one przynosić taką frajdę, ale może i wam o czymś przypomnę :).

1. Ćwiczę
Od maja ubiegłego roku - treningi z Ewą minimum 3 razy w tygodniu. Planuję w niedalekiej przyszłości napisać o tym osobny post i ocenić fajność niektórych treningów.


2. Robię zdjęcia
Rozpoczynając wolne, zaplanowałam, że zrobię przynajmniej jedną autoportretową sesję - i wykonałam ją dzień po tym, jak to zaplanowałam. MAGIA. Lubię zdjęcia cykać (przeważnie nie sobie, no ale jak modelek brak, to jest taka ewentualność:D), obrabiać, publikować, potem czytać opinie... Sama nie wiem, który z etapów lubię najbardziej. Ale z pewnością trzeba przywyknąć do mojego ciągłego sprawdzania instagrama i photobloga, gdy się spędza ze mną czas ;).


3. Piekę babeczki
Za to zabieram się mega, megarzadko, a szkoda, bo jak już coś zrobię, to nieskromnie przyznam, że jest pyszne! Nie od wczoraj wiem o tym, że lepiej piekę niż gotuję (zasługa babci, z którą robiłam wypieki na każde możliwe święta :)), a teraz mam ochotę wypróbować wiele przepisów. Ostatnio do babrania się po łokcie w misce z ciastem zainspirowały mnie Walentynki, jak widać.


4. Gram w simsy
Nie pomyślcie o mnie jak o wariatce, ale ta gra to dla mnie jedno wielkie wspomnienia z dzieciństwa! Nie wiem, ile godzin w życiu przy niej spędziłam (pewnie za dużo), teraz raz na ruski rok ją odpalam (i dobrze), ale mimo wszystko mam przy tym radochę jak za dawnych lat :). W ferie grałam też w London 2012 - polecam.


5. Oglądam Igrzyska Olimpijskie
Jakoś tak się dzieje, że zawsze śledzę wiele konkurencji i w letnich, i w zimowych igrzyskach. Soczi mi się podoba, zwłaszcza ze względu na fenomenalne osiągnięcia Polaków! No i tak się naoglądałam Soczi, że aż zachciało mi się rozegrać własną Olimpiadę (tylko letnią - patrz punkt wyżej ;)).


6. Czytam
Skończyłam już Lekcje Madame Chic i zabrałam się za... Dziennik Bridget Jones, bo znam historię tylko z filmu i pora naprawić ten błąd! Czytam też Harry'ego Pottera po angielsku, fajna odmiana i pożytek dla nauki języka przy okazji.


7. Oglądam Chirurgów
Wreszcie dobiłam do siódmego sezonu! Jak na prawie roczną przerwę w oglądaniu jakichkolwiek seriali, to nadrabianie zaległości idzie mi wspaniale.

niedziela, 2 lutego 2014

Ulubieńcy stycznia

Moim postanowieniem noworocznym było zadbanie o bloga. Teraz, gdy zakończyłam już swoją sesję egzaminacyjną (HURRA!), mogę się za to zabrać :-).

Zaczynamy od wprowadzenia ulubieńców miesiąca!

Ulubiona piosenka
Pharrell Williams - Happy. Obejrzyjcie wersję Happy Łódź!

Ulubiony film
Zaklęci w czasie. Długo zabierałam się za ten film, w końcu się udało. Znów z Rachel McAdams i znów o podróżach w czasie - i znów mi się podobało. Specjalnie oglądam filmy z tą aktorką, bo wydaje mi się nienormalne, że wszystkie, w których gra główną rolę, mi się podobają. Ale ona uparcie nie chce zmienić tej tendencji. Brawo dla niej :D.

Ulubiona książka
Lekcje Madame Chic. Wiele razy natykałam się gdzieś na dość pochlebne opinie o tej książce i wpadła ona w moje łapki po tym, jak skończyła ją czytać mama. Ona miała mieszane uczucia i ja trochę też takie mam. Dużo ciekawych rad o tym, jak to dobrze żyje się w minimalizmie, jak trzymać klasę i cieszyć wszystkie zmysły zwyczajną codziennością, ale niektóre rzeczy są przesadzone. Odkrycie Ameryki to to dla mnie nie jest, ale miłe czytadło po prostu, które wielu osobom może na pewno w większym stopniu niż mnie odmienić m.in. podejście do świata i nadmiernej konsumpcji :).
Lekcje Madame Chic na lubimyczytać.

Ulubiony gadżet
iPad mini - najlepsza inwestycja grudnia, niesamowicie ułatwia mi on życie! Nie dość, że zepchnął z piedestału mojego laptopa, bo teraz to na tablecie przeglądam neta, oglądam filmiki, piszę nawet tę notkę - z małymi trudnościami, ale jednak :), to jeszcze robi zdjęcia prześwietnej jakości, dlatego wykorzystuję go do prowadzenia instagrama czy photobloga. Czad, czad, czad.

Ulubione ubranie
Pingwinowe rękawiczki z House'a :). Są megaciepłe i słodkie, idealne na te siarczyste mrozy, jakie nas tydzień temu dopadły. Nie są szczególnie wygodne ze względu na tę dwuwarstwowość (podwójnie osłonięte palce), ale je uwielbiam!

Ulubiony kosmetyk kolorowy
Bronzer NYX w kolorze Taupe. Jedyny znany przeze mnie kosmetyk do konturowania w kolorze CHŁODNEGO, wręcz szarawego brązu. Przez ten swój odcień może powodować smutny efekt na twarzy, ale za to dużo naturalniejszy niż ciepłe bronzery. Dodaję z nim więcej różu na policzki i już nie jest smutno.

Ulubiony kosmetyk pielęgnacyjny
Balsam do ciała Dove - koniecznie w wersji z mlekiem kokosowym. Uwielbiam go za nawilżenie, zapach i przystępną cenę. To chyba teraz mój ulubiony balsam, który bez wahania kupiłam ponownie po tym, jak zużyłam wielką 400ml tubę.
A wy macie jakichś ulubieńców?? :)

wtorek, 7 stycznia 2014

Cele na 2014!

Hej! Właściwie nie planowałam wypisywać sobie postanowień noworocznych, ale po odwiedzinach u onelittlesmile i po odnalezieniu tam pomocnej grafiki zmieniłam zdanie. Oto moje cele na ten rok:


Powinnam pewnie dodać 7. Bardziej zajmować się blogiem, ale to rozumie się samo przez się!
A jakie są wasze postanowienia na 2014 rok??

wtorek, 10 grudnia 2013

TAG: Za co lubię zimę?

Z przykrością, żalem i absolutną skruchą przepraszam za tak długą nieobecność na blogu i przyznaję, że losy tego bloga przez ostatni miesiąc stały u mnie pod ogromnym znakiem zapytania. Niech będzie, że winny się tłumaczy, ale ja muszę się usprawiedliwić.
Otóż to zaniedbanie nie wynika z mojego lenistwa czy szybkiego znudzenia się tematem bloga - ja po prostu cierpię na chroniczny brak czasu, za co zażalenia składać można do dziekanatu mojego kierunku studiów, czyli analityki gospodarczej. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was zna ten kierunek, ale jeśli tak, to może wiecie też, jak strasznie jest on obciążający - czasowo, naukowo, egzaminowo, kolokwiowo - a gdy dorzucicie do tego jeszcze uczestnictwo w projekcie unijnym (jako że kierunek zamawiany), to może będziecie skłonni mi uwierzyć, że coraz częściej moje dni na uczelni zaczynają się, gdy jeszcze dobrze się nie rozjaśni, a kończą w zupełną ciemnicę. W poprzednim tygodniu w czwartek byłam tam od 8 do 20. PIĘKNIE. To tak dla usprawiedliwienia się i wylania swoich żalów. Całe szczęście, idą święta, przede mną jeszcze tylko ;-) dwa kolokwia i egzamin do napisania, a potem mogę się rozkoszować chwilowym nicnierobieniem, może nacieszę się też rodzinnym domkiem, w którym bywam coraz rzadziej...

No nieważne. Jako iż zostałam zatagowana przez coconutsbeauty (dzięki!), uznałam, że to może dobra okazja do dania jakiegokolwiek znaku życia ;).

TAG polega na podaniu powodów, dla których lubię zimę. Autorka podała 7, to ja też tak zrobię.


1. Święta. Banalny powód, ale najważniejszy! Od zawsze byłam ogromną (mimo małego wzrostu:D) entuzjastką świąt i absolutnie nie przeszkadza mi wszechobecna opinia, że teraz to już tylko jedna wielka komercja. NIEPRAAAAWDA!


2. Narty. Jedyna pora w roku, gdy można się wyszaleć na stoku, zamarznąć, a potem odmarznąć w karczmie, pijąc ciepłą czekoladę, a potem znowu zamarznąć... i tak w kółko :).


3. Klimatyczne wieczory. Nikt mi nie powie, że siedzenie w ciepłym domku, pod milutkim kocykiem, z kubkiem parującego napoju w ręce i książką w drugiej albo nawet wylegiwanie się przed telewizorem, gdy za oknem prószy śnieg, nie jest fajne. Latem nie ma to takiego uroku! Albo w ogóle żadnego wtedy nie ma.


4. Ciepłe kąpiele. W zasadzie preferuję branie prysznica zamiast kąpieli, ale to właśnie zimą czasem zachce mi się wejść do wanny i dłuugo się w niej relaksować. Przyjemność dla ciała i umysłu!

5. Ciepłe napoje. Uwielbiam pić zimą kawę (zwłaszcza, gdy są jakieś sezonowe smaki, typu pierniczkowa, mmm) na zmianę z herbatą. W inne miesiące znacznie je ograniczam, natomiast zimą smakują jak nic innego. Nawet sok jabłkowy sobie podgrzewam i dodaję cynamonu. I uwielbiam pić grzańce - tak fajnie rozgrzewają!


6. Śnieg skrzypiący pod butami. Może jestem dziwna, ale zawsze mam radochę, jak go słyszę. Też to lubicie? :D


7. Kolory. Zimą lubię zupełnie inną gamę kolorystyczną - w ubraniach, kosmetykach. Właściwie tylko zimą maluję usta i paznokcie na ciemniejsze kolory, bardzo lubię bordowy, brunatny, brudny róż, kolor wina... No a w okresie świątecznym - czerwony ;-).

Znalazłoby się też wiele rzeczy, których zimą nie lubię, ale ciiiiii...! Miłego okresu przedświątecznego!!!

niedziela, 17 listopada 2013

Kapitan Phillips

Jeśli potrzebna wam dawka naprawdę dobrego kina, absolutnie musicie iść obejrzeć Kapitana Phillipsa! Ja wybrałam się na niego za rekomendacją zachwyconej koleżanki wczoraj wieczorem i wciąż siedzi mi on w głowie.

Pamiętam, że zainteresował mnie już trailer przy ostatniej wizycie w kinie, ale nie byłam przekonana, czy chcę to obejrzeć. Właściwie to wczoraj planowałam pójść na coś zupełnie innego, ale ostatecznie padło na Phillipsa i absolutnie się z tego cieszę.

Ostatnio coraz częściej odchodzę od lekkich filmów, których jedynym atutem są ładne ujęcia i ładni aktorzy. Chociaż dobra komedia romantyczna na wieczór nie jest zawsze taka zła.


Ale wracając do Kapitana... To naprawdę ciekawa i trzymająca w napięciu historia. Somalijscy piraci atakujący amerykański statek towarowy, prymitywni, ograniczeni, ale jacy mimo to skuteczni, mający w głowie tylko dolary, dolary i dolary. Strasznie dużo dynamicznych scen i totalnych zwrotów akcji, nieprzewidywalność. Momentami jest wręcz brutalnie. No, na mnie zrobiło to naprawdę duże wrażenie.

A robiący największe wrażenie jest tutaj Tom Hanks, czyli tytułowy kapitan statku. On jest po prostu niezawodny. W ogóle strasznie mi się kojarzy z walką o przetrwanie (Apollo 13, Cast Away...), no i tu znowu coś w tym stylu. Ostatnie sceny z jego udziałem w tym filmie to aktorski majstersztyk (i nie jestem w tym zdaniu odosobniona), przez który dużo nie brakowało, żebym się rozpłakała. A ja generalnie nie płaczę przy filmach.

Podsumowując, mówię jedno wielkie wow i stwierdzam jednogłośnie, że warto to zobaczyć.
Zwróćcie uwagę, że to film oparty na faktach.

niedziela, 3 listopada 2013

Czy nazwa ma znaczenie?

Zastanawiałyście się kiedyś, czy to, jak nazywają się wasze kosmetyki, wpływa na to, co o nich myślicie?
Lubicie, gdy wasze lakiery czy szminki mają tylko nadrukowane numerki (mnie one zawsze wypadają z głowy, gdy jakiegoś konkretnego szukam), czy wolicie jakąś dłuższą nazwę?

Ja zauważyłam, że od jakiegoś czasu bardzo zwracam na to uwagę i absolutnie podpisuję się dwiema rękami pod tą drugą opcją. Wiem, że to dodatkowy chwyt marketingowy, ale jak dla mnie bardzo udany! Oczywiście, nie kupuję kosmetyków tylko ze względu na ich nazwę, ale jakoś bardziej je dzięki temu lubię.

Według mnie mistrzem w kategorii Nazwy Kosmetyków jest niepodważalnie CATRICE.

W mojej kosmetyczce jest sporawo kosmetyków z tej firmy i prawie wszystkie urzekają mnie użytą grą słów, dwuznacznością, nawiązaniem do piosenek, filmów, artystów...


1. I scream: Ice Cream
Czyli pastelowy cukierkowy (w sumie to lodowy) lakier do paznokci z letniej limitowanki.



2. Robert's Red Ford
Czyli bordowy lakier do paznokci.


3. Date With Ash-ton
Czyli popielata kredka do brwi. Idealna na randkę z Kutcherem.




4. Pinkadilly Circus
Czyli różowa pomadka - trochę Londynu na ustach.




5. The Nuder The Better
Czyli jeden z najlepszych nudziaków, jakie widziałam.


6. It's A Pleasure Treasure
Czyli przepiękna oliwkowa kredka do oczu, której używanie jest naprawdę ogrooomną przyjemnością!


Tyle z moich kosmetyków. Ale znalazłam jeszcze inne, które zachwycają mnie tym, jak je nazwano.


7. Yes, We Can-dy!


8. Upside Brown


9. Don't Think Just Pink


10. Mauves Like Jagger


11. We Are The Champagnes


12. Gold n' Roses


13. Ooops... Nude Did It Again!



Jak reagujecie na takie zabiegi marketingowe?

czwartek, 31 października 2013

Odwiedziny u Jaracza

Celem trzyletniego wychowawstwa mojej polonistki w liceum, jak sama wielokrotnie podkreślała, było zaszczepienie w nas sympatii do teatru. Sama była wielką fanką teatralnych widowisk i dzięki niej dwa razy zawitałam do warszawskiej Romy, raz do Buffo i widziałam kilka innych spektakli na deskach nieco mniejszych scen. Wyjście czy wyjazd do teatru przynajmniej raz w semestrze było normą.
Po półtora roku od zakończenia liceum mogę stwierdzić, że wysiłki nie spełzły na niczym - faktycznie polubiłam teatr, dlatego uważam, że za rzadko tam chodzę. To wstyd, bo Teatr Jaracza w Łodzi mijam przynajmniej raz w tygodniu, a codziennie jestem od niego o rzut beretem, gdyż przecznicę dalej znajduje się mój wydział.
Postanowiłam naprawić ten niewątpliwy błąd i tak oto znalazłam się z siostrą w ubiegły piątek pośród widowni "Habitata".

Spektakl ten to trzygodzinna rozprawa o zbuntowanej młodzieży w rodzinnym domu dziecka. O pogmatwanych historiach jego wychowanków, dobrym-złym opiekunie i reakcji na powstanie owego domu w bardzo prestiżowej i nieskażonej do tej pory kanadyjskiej dzielnicy ludzi z wyższych sfer. Bardzo ciekawa i złożona analiza ludzkiej natury, można by powiedzieć.

Widowisko uświetniło dwoje znanych mi z telewizji aktorów - Marieta Żukowska i Bronisław Wrocławski. Ale najlepiej spisała się według mnie Matylda Paszczenko w roli Janet - genialna.

Oglądało mi się to podwójnie dobrze ze względu na miejsca - Mała Scena, pierwszy rząd, miejsca 6 i 7 (absolutnie polecam), pośrodku sceny, także można było poczuć oddechy aktorów, a gdy wykonywali gwałtowniejsze ruchy, robili wiatr poruszający moje włosy ;). To naprawdę zmienia odbiór - na przykład Lewis zwracał się prosto do nas (a właściwie do mojej siostry) podczas sceny pewnej minimalnej interakcji z publicznością. To też było fajne.
Podobała mi się Marieta - urocza, filigranowa, zagubiona w nowej rzeczywistości. Grała 16-latkę i wyglądała przy tym bardzo naturalnie. Chciałam zobaczyć ją na żywo, bo zawsze przyciąga moją uwagę swoją urodą. I tak, na żywo też jest taka ładna.
Podobała mi się prosta, dość minimalistyczna scenografia, którą zmieniali sami aktorzy po zakończonej scenie. To jest fajny zabieg, powodujący taką płynność akcji.

Spektakl jest długi - jak już pisałam, trwa 3 godziny, co można odczuć po dniu spędzonym na uczelni (poszłam tam prawie prosto z zajęć), ale nie jest męczący.
To wszystko miało fajny klimat - ani zbyt lekki, ani zbyt ciężki. Na początku byłam trochę zdezorientowana, ale szybko niepowiązane ze sobą kawałki akcji zaczęły się ze sobą składać i tworzyć spójną całość.

Jeśli macie możliwość i ochotę, polecam wam to zobaczyć - "Habitat", Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi.
Ja odwiedziłam go w piątek po raz pierwszy (no, w sumie trzeci, jeśli liczyć wcześniejsze wejścia po kartkę z aktualnym repertuarem), ale chyba stanę się tam częstszym gościem, bo zafundowałam sobie podczas tej wizyty bardzo miłe doznania artystyczne :-).

Lubicie chodzić do teatru?